Sebastian Królikowski to nie tylko wykładowca na Vistuli, podcaster, ale również aktor. Grał w Zielonej Granicy Agnieszki Holland, filmie, który kilka miesięcy temu wywołał burzę wśród polskich prawicowców. Rozmawialiśmy z nim o jego fascynacjach, wyzwaniach i tym, jak udaje mu się łączyć świat aktorstwa z edukacją.
Dlaczego zdecydował się Pan związać swoje życie z aktorstwem, a jednocześnie też z nauczaniem?
Sebastian Królikowski: Totalny przypadek. Jak byłem w szkole aktorskiej, to była taka możliwość, żeby w trakcie wakacji pojechać na taki obóz teatralny. Pojechałem, dosyć niechętnie, raz w życiu, jako dziecko byłem na koloniach i do tego stopnia mi się nie podobało, że zadzwoniłem do mamy i poprosił, żeby mnie stamtąd zabrała. Jak pojechałem na obóz teatralne to była grupa studentów aktorstwa i grupa zwykłych nastolatków, którzy też uczestniczyli w zajęciach teatralnych. Naszym zadaniem była współpraca. W trakcie tego obozu, moja przyszła szefowa, zdała sobie sprawę, że mam jakąś tam zdolność pracy z młodymi ludźmi. Jakoś po chyba roku zostałem zatrudniony w miejscu, które się nazywało Ognisko Teatralne Machulskich. Pracowałem tam 16 lat. W międzyczasie zacząłem też pracować jako asystent w Szkole Aktorskiej Machulskich, z nieżyjącą już profesor Eugenią Herman. Po tym jak ona odeszła na emeryturę, to przejąłem jej zajęcia i przez wiele lat pracowałem ze studentami aktorstwa. Uczelnia Vistula to też był zupełny przypadek, po prostu wysłałem zgłoszenie, że mogę prowadzić zajęcia dykcyjne, przemawianie publiczne itd. No ale jak już się tu pojawiłem, to pojawiły się też różne inne kursy.
Uważa Pan, że to przypadek czy może przeznaczenie?
Kiedyś był takie przemówienie Steve’a Jobsa, w którym mówił, że jak się dorośnie, to ważny jest ten moment, kiedy człowiek zaczyna łączyć pewne kropki. I on powiedział, że po tym jak on zrezygnował z collegu, to poszedł na kurs kaligrafii i gdyby on nie to, to nie założył by Apple’a, bez tego kursu kaligrafii. Apple nigdy nie miałby czcionek ładnie zaprojektowanych, co wtedy nie było normalne w komputerach. I jakoś tak zupełnie przypadkowo te wszystkie rzeczy u mnie złożyły, bo skończyłem aktorstwo, ale nie miałem licencjatu, więc poszedłem na dziennikarstwo, bo chciałem mieć licencjat. Ale zawsze moim marzeniem i obsesją były Stany Zjednoczone, więc po skończeniu licencjatu z dziennikarstwa poszedłem na amerykanistykę. Dzięki wszystkim tym rzeczom jestem tutaj, te rzeczy związane z aktorstwem zacząłem właśnie od przemówień publicznych. Pracowałem na wydziale dziennikarstwa, a ponieważ skończyłem amerykanistykę, mogłem też pracować z grupami anglojęzycznymi. Więc nie wiem, czy to było gdzieś tam połączone z góry, ale ważne jest to, że tutaj w tym miejscu udało mi się te wszystkie życiowe kropki połączyć w jedną całość.
Czy aktorom potrzebne jest specjalistyczne wykształcenie np. uniwersyteckie?
To zależy. U nas jest raczej tak, że aktor w Polsce musi mieć jakieś wykształcenie aktorskie. Chociaż coraz częściej pojawiają się aktorzy, którzy np. grali od dziecka w filmach, kiedy mieli lat 5, 10, 15. W związku z tym, przeszli do zawodowego aktorstwa bez skończenia szkół. Ale są też aktorzy, którzy grali jako dziecko i żeby być bardziej uznanymi w branży, to szli do szkoły teatralnej, przerywali karierę aktorską na 4 lata, szkołę kończyli i wracali, albo czasami nie wracali do zawodu. Myślę, że jak ktoś jest bardzo utalentowany to sobie poradzi. Nie mam pojęcia, który z aktorów w Stanach Zjednoczonych jest po szkole, a który nie. Wiem, że tam ci starsi aktorzy typu Robert De Niro czy Al Pacino, oni wszyscy kończyli Actors Studio. Wydaje mi się, że jeden chyba z najbardziej utalentowanych aktorów w historii Leonardo DiCaprio, nie ma żadnej szkoły. Jednak on grał od dziecka i teraz się pojawił ten nowy film, gdzie gra z Robertem De Niro. To jest dosyć fajne, bo on jako nastolatek już wystąpił u boku tego aktora i tak jakoś fajnie się razem w tym kinie amerykańskim zestarzeli, świetnie ze sobą współpracują. Więc myślę, że talent jest najważniejszy, chociaż wszyscy moi profesorowie mówili, że talent to jest ileś procent, natomiast najważniejsze w tym zawodzie jest szczęście i że to jest jakieś 90-95% sukcesu.
Aktorstwo to Pana hobby czy drugi zawód?
W tej chwili przy mojej pracy na uczelni, gdzie mam tyle grup, to to jest raczej hobby. I mimo wszystko tych propozycji jakoś w tym roku jest bardzo dużo. Dopiero co wczoraj miałem przesłuchanie do jakiejś kolejnej roli. W sumie tak aktorsko, to jest chyba najlepszy rok w moim życiu. Jednak tych zdjęć nadal jest mało, żeby z nich wyżyć za zarobione pieniądze. Natomiast to, co mi daje praca w innych miejscach, to jest to, że ja sobie mogę do tego aktorstwa podejść na takim zupełnym luzie i traktować to jako fajną zabawę. Nie muszę się martwić za co zapłacę rachunki, co jutro będę miał w lodówce, tylko właśnie sobie do tego podchodzę na luzie i fajnie się tym bawię. I to jest super.
Czym kieruje się Pan wybierając, na jaki casting Pan pójdzie?
Raczej nie ma reguły, w mojej pozycji właściwie bierze się wszystko, co proponują. Odmawiam tylko udziału w paradokumentach, takich złych, absolutnie mnie to nie interesuje. Prawie w ogóle też nie chodzę na castingi reklamowe, to są rzeczy typowo zarobkowe, a ja nie potrzebuję pieniędzy z reklam, bo zarabiam gdzie indziej. Jeżeli przychodzi jakaś fajna propozycja filmowa, czyli bardzo rzadko, albo serialowa, to nawet się nie zastanawiam, tylko to biorę.
Gdzie znajduje Pan informacje o castingach? Czy są może jakieś tajne źródła dostępne tylko dla wtajemniczonych?
Nie, absolutnie! W Polsce jest tak, że współpracuje się z jakąś agencją aktorskią albo ma się agenta i to agencja potem podsyła informacje. „Jest propozycja taka, czy chcesz? Jeżeli chcesz, to nagraj self-tape’a”, to jest coraz bardziej popularna metoda, albo „casting jest wtedy i wtedy”. Bez agencji oczywiście można szukać na jakichś forach internetowych, ale bardzo się często zdarza, że te wszystkie propozycje to jakaś lipa, albo na przykład ludzie się tam ogłaszają, bo dają bardzo małe pieniądze. Wiedzą, że gdyby to zostało zaproponowane przez profesjonalną agencję aktorską, to nikt nie zgodziłby się na tak niską zapłatę.
Zdarzyło się Panu nprzejść casting i nie dostać roli?
Wielokrotnie. To jest raczej 98% tych przesłuchań i nie jest to w ogóle nic dziwnego. Znowu wracając do tego DiCaprio, on chyba wygrał dopiero sto pierwszy casting… Wiem, że na stu był i nic się nie udało, był załamany, że się w ogóle do tego nie nadaje. Myślę, że w większości przypadków, jeżeli chodzi o takich nieznanych aktorów jak ja, no to są wyłącznie same odmowy.
Taka odmowa denerwuje, czy wręcz odwrotnie – daje motywację do dalszej pracy?
Jak byłem młodszy, to wychodząc z castingu, zawsze miałem poczucie, że albo dobrze mi poszło, albo źle mi poszło. Szedłem potem ulicą, myśląc: tak, dostanę tą rolę, na pewno dostanę. Teraz nagrywam „tape’a” i zapominam, że to się w ogóle wydarzyło. To jest moim zdaniem chyba najlepsza metoda, bo w ogóle mnie to nie stresuje i nie mam takiego ciśnienia, że muszę dostać tę rolę.
Jak się Pan przygotowuje do takiego castingu?
To jest zawsze ten sam schemat. Jeżeli jest jakiekolwiek casting, to zazwyczaj otrzymujemy rodzaj briefu, mniej więcej o czym jest ten film, na parę zdań. Po czym dostaje się swój tekst, jest jakieś nakreślenie postaci. Dostaje się ten tekst i trzeba go zagrać mniej więcej w określony sposób. Rzadko się zdarza, że reżyser podczas castingu nie wie za bardzo, w którą stronę ma iść ta postać i dopiero się zastanawia. Kiedyś byłem na takim castingu, na czarny charakter i było takie zamierzenie, że to ma być ktoś mojej postury, mojego wyglądu – i koniecznie nie ktoś łysy, napakowany i groźnie wyglądający. Reżyser w trakcie castingu dopiero myślał, jak ta osoba ma wyglądać.
Pańska ulubiona rola?
Jeżeli chodzi o film, to zawsze były to małe role. Jeżeli zaś chodzi o teatr, to miałem takie dwie, które zagrałem u Wojtka Falugi. Jest on teraz dyrektorem Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Graliśmy wtedy w Zachodnim Wybrzeżu Koltesa. Dla mnie to też było dużo wyzwanie, bo musiałem się obciąć na łyso i w dodatku musiałem zrobić to sam. Super wyzwanie, nie dość, że była to fajna rola, to jeszcze graliśmy w takim opuszczonym, starym, brudnym magazynie. Była to postać takiego trochę psychola, więc ode mnie to wymagała całkowitej zmiany – i wyglądu i podejścia do życia. Nie jestem agresywny na co dzień, a to był bardzo agresywny koleś. Parę lat po skończeniu szkoły, zagrałem u Wojtka Falugi w spektaklu Carson City. Wcieliłem się w dziennikarza, totalną odwrotność mnie. Był to koleś, który mówił bardzo wysokim głosem i mocno wszystkim przestraszony. Super zadanie. Właśnie to, co mnie najbardziej zawsze pociągało w aktorstwie, to żeby nie grać siebie, tylko jak najbardziej móc się zmienić i dlatego właśnie te dwie role zapadły w pamięć.
Jaką rolę chciałby Pan zagrać, jaki byłby ten bohater?
Zawsze chciałem zagrać czarny charakter w Bondzie. Moim ulubionym jest Matt Smickensen. Oni wszyscy zawsze mają takie nadprzyrodzone jakieś zdolności, jemu akurat krwawiło oko. Chciałbym zagrać kogoś takiego bardzo złego. To co jest fajne w tych bondowskich charakterach, że oni są tacy spokojni, nie krzyczą, są opanowani i właśnie na tym polega całe to zło, że oni są cisi.
Ostatni film, w którym Pan grał to Zielona Granica. Spodziewał się Pan, że film zostanie nazwany „antypolskim”?
Absolutnie nie. W ogóle mi to nie przyszło do głowy. Pamiętam zresztą do dziś, byłem na uczelni, kiedy dostałem telefon, że będzie casting do tej roli. Bardzo się ucieszyłem, no bo to jest jednak Agnieszka Holland, aktorka i reżyserka, która pracowała z Leonardem DiCaprio i z paroma wielkimi aktorami hollywoodzkimi. Wiedziałem jaka jest tematyka filmu, ale nie miałem w ogóle świadomości, że ten film nie tylko się stanie tak bardzo kontrowersyjny, ale że też zostanie narzędziem politycznym. Stał się, na krótko, bo bardzo szybko też ten temat zniknął z mediów. Ale ja już powiedziałem, bo już raz udzielałem wywiadu na ten temat, że ja w tym filmie absolutnie nie widzę nic antypolskiego, wręcz przeciwnie.
Kiedy był brał Pan udział w castingu do Zielonej Granicy, to dostał Pan tą rolę, którą chciał?
Tam od razu było wiadomo, że to jest pod konkretną postać. Wiadomo było dokładnie, ile to jest dni zdjęciowych. Dostałem od razu scenariusz, ale casting też wyglądał tak, że mogłem sobie jeszcze do tego, co było w scenariuszu, doimprowizować jakąś część tej postaci.
Jest pan jednocześnie aktorem, wykładowcą, współzałożycielem i współprowadzącym podcastu. Jak Pan to wszystko łączy? Za pana produktywnością stoi jakaś tajemnicza metoda?
Kosztem zdrowia na pewno. Czasami mam takie momenty, że jestem wykończony tyloma rzeczami. Z drugiej strony zawsze miałem coś takiego, że jak chciałem wakacje i urlop, ale przychodził jeden dzień, jak sobie posiedziałem, to już drugiego dnia strasznie się nudziłem i musiałem coś zrobić. Często jest tak, że wracam do domu bardzo zmęczony. Jednak jak usiądę, chwilę odsapnę i tak jestem zadowolony, że tyle rzeczy mi się udało w ciągu dnia zrobić. Nie znoszę marnowania czasu, chociaż niektórzy mówią, że czytanie książek i oglądanie filmów to też jest marnowanie czasu. Ja tak nie uważam, ale od zawsze miałem po prostu dużo siły, dobrą energię. Fakt, że się męczę, ale to zmęczenie mi nie przeszkadza.
Rozmawiała Yuliia Tovtyn
Zdjęcie z filmu „Fatalny rozkaz. Wilno 1939”, reż. Janusz Petelski